Trochę inaczej niż zwykle… Bardziej „zapleczowo”. O wykładzie, o wieczornej gali konkursu Kosmetyczka Roku, ale również o moich słabościach i walce z nimi. Do poczytania przy kawie i dobrym ciachu, no i do oglądania, bo jest masa zdjęć! 😉
Zanim o samym wykładzie i gali, trochę o wyjazdowych katastrofach 😉
Zawsze coś musi się…
Jeśli czytasz relacje z imprez, w których biorę udział, wiesz już, że ja + prowadzenie samochodu to zdecydowanie trudny związek. Teraz jednak za bardzo nie miałam wyjścia. Trasa Szczekociny – Wieliczka to ok. 100 km, czyli teoretycznie luzik. Gdybym miała jechać komunikacją, musiałabym jechać busem do Zawiercia, później kolejnym busem do Krakowa i przesiąść się na coś do Wieliczki, czyli cały dzień w plecy.
Moi mężczyźni mieli na ten weekend wyjechać do babci do Katowic, więc postanowiliśmy, że pojedziemy wszyscy do Wieliczki autem, a oni sobie pojadą stamtąd do Katowic, ja zostawię samochód na parkingu pod hotelem i wrócę sama na drugi dzień do Szczekocin. Będę już miała przynajmniej przejechaną i obczajoną trasę. Dla normalnej osoby nic dziwnego. Dla mnie to jednak było największe jak dotąd wyzwanie w mojej karierze kierowcy. Sama 100 km, po ruchliwych trasach… Plus był taki, że zupełnie nie stresowałam się faktem, że za chwilę mam wygłosić wykład. Przy wizji samodzielnego powrotu do domu to było jak zawiązanie sobie buta 😉
Śniadanko, herbatka, jako że pośpiech, to tej herbaty został prawie cały dzbanek. Myślę, wyniosę do kuchni, co by się dziecko przypadkiem nie poparzyło. No i tak idę z tym ciężkim, szklanym dzbankiem prawie pełnym gorącej herbaty i nagle jeb. Spadł mi na nogę. W ręce został mi tylko uchwyt do trzymania dzbanka. Na szczęście (choć w tej sytuacji słowo „szczęście” z trudem przechodzi mi przez gardło), spadł dnem, pod kątem i odbił się od moich biednych kości. Dzięki czemu wrzątek wylądował razem z potrzaskanym szkłem na podłodze. Miałam więc solidnie obitą, ale przynajmniej nie poparzoną nogę. Do tej pory nie mam pojęcia, co się stało z tym dzbankiem, że nagle postanowił zakończyć swój żywot.
Jako że nie było już szans na jazdę komunikacją (nie zdążyłabym), postanowiłam mimo wszystko podjąć wyzwanie. Kilka kilogramów zamrożonego kurczaka zmniejszyło opuchliznę, a w balerinkach nawet tak bardzo nie bolało przy wciskaniu pedałów – uraz był od góry.
Wyjeżdżamy z ok. 1,5 godz. opóźnieniem…
No to jedziemy. Dawaj mężu ten uchwyt do nawigacji, co to go kupiłam pół roku temu na Allegro, na wypadek jakbym miała gdzieś sama jechać. Jeb. Rozwalił się z jednej strony – ten mój nowo-stary, dziewiczy uchwyt. Nie no luzik, sama, z potłuczoną nogą i bez nawigacji – królowa szos normalnie! Ok, bez paniki, pomyślę o tym jutro… Na razie mam pod ręką pilota.
Początek trasy był bardzo przyjemny, malownicze okolice (żeby nie powiedzieć zadupia), jesień w pełni...
Po ok. 45 minutach jazdy po krętych wiejskich drogach mojemu dziecku odezwała się choroba lokomocyjna. Na szczęście wyczulone ucho matki, które rozpoznaje 835 rodzajów płaczu dziecka, w porę wyczuło zagrożenie i wydałam komendę: wiaderko! Uff… Samochód ocalony. Przymusowy postój… Jak to dobrze, że zawsze planuję x godzin zapasu… Jest szansa, że zdążymy. Marna co prawda, ale jest.
No i zaczęły się kolejne schody, a w zasadzie górki. Cisnę pod tą podkrakowską górę na dwójce, za mną tir, no nie ma innej opcji, zaraz się pod niego stoczę. Jak spróbuję wrzucić jedynkę, to też się stoczę… Jakoś wjechałam, ale stwierdziłam, że nie ma takiej możliwości, że będę wracać sama tą samą trasą. Plan zakładający, że obczaję sobie trasę we w miarę komfortowych warunkach (mąż z boku), upadł.
Dojechaliśmy jakimś cudem pod hotel Turówka, w którym odbywało się całe wydarzenie. Jak to matka, prawie się poryczałam podczas pożegnania z dzieckiem, no ale trzeba się było szybko wziąć w garść!
Akademia Bielenda Professional – mój wykład
Od tego momentu jest już super fajnie i super miło, pomijając oczywiście, że ledwo chodzę, a precyzyjnie mówiąc, ledwo kuleję. Rozpłaszczyłam się, ogarnęłam i pokuśtykałam na salę wykładową. Byłam nawet chyba z pół godziny przed moim wykładem! Pierwotny plan co prawda zakładał, że przyjadę na obiad, który był 2 godziny temu, no ale najważniejsze, że nie spóźniłam się na własny wykład 🙂
Mówiłam o tym, jak zaprojektować i zrealizować tak od A do Z kampanię reklamową nowego zabiegu. Trochę się bałam, że uczestniczki będą już bardzo zmęczone (moje wystąpienie było ostatnie), ale na ich twarzach malowało się zaciekawienie, więc byłam podbudowana 😉
Opinie po wykładzie były super pozytywne, dlatego po powrocie do domu postanowiłam nagrać to samo, w nieco dłuższej wersji. Jeśli masz ochotę, zerknij tutaj – wykład jest dostępny w sklepie, więc również możesz go wysłuchać.
Po wykładzie pobiegłam coś zjeść, bo było już późno, a ja cały dzień o tym pechowym śniadaniu.
Z pełnym żołądkiem poszłam zrobić się na bóstwo, bo zbliżała się wieczorna gala, na której miał zostać rozstrzygnięty konkurs Kosmetyczka Roku!
Wieczorna gala i rozstrzygnięcie plebiscytu Kosmetyczka Roku
Ja to taka średnio imprezowa jestem, średnio towarzyska… Można by rzec dzikus! 😉
Najlepiej się czuję we własnych 4 ścianach w moim małym “centrum dowodzenia” – to jest moje naturalne środowisko 😉 Myślałam, że na wieczornej gali to będzie tak: oby posiedzieć (dla przyzwoitości) i do pokoju… A było naprawdę super!
Miałyśmy z góry przypisane miejsca przy stolikach i ktoś, kto je układał, zrobił naprawdę dobrą robotę. Dziewczyny – petardy, rozmowy mega ciekawe i inspirujące! Miałam nawet przyjemność siedzieć naprzeciw jednej z moich byłych uczennic w szkole policealnej, a to było tyle lat temu, że… Ok nie rozwijam tego wątku, bo wyjdzie, że jestem stara… 😉
Kosmetyczką Roku 2019 została Paulina Kalata-Radecka, manager gabinetu Afryka Day Spa. Miałyśmy okazję porozmawiać osobiście – bardzo miła i pozytywna osoba! Serdecznie gratuluje tego wyróżnienia!
Jestem również bardzo wdzięczna firmie Bielenda Professional – nie tylko za zaproszenie, ale również za to, że mogłam naprawdę mocno odczuć, że jestem miłym, oczekiwanym gościem. To było naprawdę bardzo nobilitujące!
Zabawa świetna, atmosfera cudowna, genialni ludzie, profesjonalna organizacja i przepyszna kolacja – żyć nie umierać normalnie… Z jednym małym zastrzeżeniem. Muszę jakoś wrócić do domu!
To było wyzwanie!
Stres numer jeden – samochód zgaśnie mi na środku ulicy. Nasza leciwa, przerobiona na gaz bestia ostatnio ma jedną bardzo nieprzyjemną przypadłość. Lubi sobie zgasnąć podczas przełączania na gaz. Oczywiście, jak się człowiek z nią odpowiednio pieści i dodaje tego gazu w odpowiednim tempie, to nie zgaśnie. Wolałam jednak nie ryzykować i gazowałam jak nienormalna na parkingu pod hotelem, żeby mi się przełączyło w bezpiecznym miejscu.
Pozostało jeszcze rozwiązanie drugiego problemu – mianowicie rozwalonego uchwytu do nawigacji. Nie będę przecież w tym stresie zerkać na telefon położony gdzieś na siedzeniu! Oczywiście mogłabym zrobić tour de Wieliczka w poszukiwaniu nowego uchwytu, ale żeby uniknąć kolejnego stresu związanego z wjeżdżaniem w jakieś dziwne miejsca, parkowaniem i wyjeżdżaniem, wspięłam się na wyżyny mojej kobiecej kreatywności i zastosowałam takie oto innowacyjne rozwiązanie problemu:
Z moją burzą włosów nie ma opcji, żeby cokolwiek podkręcić, bez oddzielania warstwami – dzięki temu oprócz ukochanej lokówko-suszarki obrotowej (postuluję o nobla, dla człowieka, który wymyślił to urządzenie!) zawsze mam ze sobą spinki…
Może mam jakieś skłonności autodestrukcyjne – nie wiem, ale w kontekście obecnej sytuacji wydaje się to wysoce prawdopodobne – w trasę wyruszyłam z połową baterii. Chciało się słuchać radia przed spaniem, nie sprawdziło się, czy powerbank jest naładowany? To się ma!
Nie wiedziałam już, czy mam się stresować samodzielną jazdą, jazdą pierwszy raz w życiu nieznaną drogą, czy tym, że zaraz padnie mi bateria.
Wyjechałam z Wieliczki, jadę sobie jakimiś polami i łąkami z (absurdalną) nadzieją, że zaraz wyjadę na te moje lokalne, znajome bezdroża, a tu nagle tabliczka Kraków. Jeszcze tego brakowało, żebym zaraz wpakowała się do centrum Krakowa!
Na szczęście to były tylko obrzeża miasta. Raz wjechałam na jakiś parking, bo nie dogadałam się z nawigacją. Raz kazała mi łajza skręcić na podwójnej ciągłej, ale nie dałam się podejść! Zawróciłam sobie po bożemu na pobliskiej stacji benzynowej i (o dziwo) w sumie to tyle ekscesów z tej trasy. Koncentracja i skupienie 200%! Tylko ta nieszczęsna bateria…
To, że padnie, było pewne. Modliłam się jednak, żeby padła w momencie, w którym na znakach pojawią się już Szczekociny. Mogłabym wprawdzie stanąć i kogoś zapytać, ale zatrzymać się tak na środku drogi?!
Już snułam sobie takie wizje (bo dotarłam na wspomnianą wcześniej strefę „zadupia”), że zaparkuję pod domem jakiejś starszej pani, opowiem jej historię swojego życia, ona poczęstuje mnie herbatą i świeżo upieczoną drożdżówką, a w tym czasie mój telefon wróci do pełni sił witalnych. Czy wspomniałam o tym, że nie miałam przy sobie żadnej gotówki (tak mamo, miałaś rację, zawsze trzeba mieć przy sobie gotówkę!)?
W tym całym pechu jestem chyba jednak farciarą, bo telefon padł mi na prostym odcinku i przy najbliższym zakręcie po raz pierwszy pojawił się drogowskaz z napisem Szczekociny. W takich sytuacjach chyba mówi się: więcej szczęścia niż rozumu…
Jak parkowałam pod domem, czułam się jak zdobywca Mount Everestu! 😀 Mój wierzący w swoją żonę małżonek przyznał mi się, że czekał jak na szpilkach zerkając na telefon, bo był przekonany, że za chwilę zadzwonię z prośbą o ratunek. Nie zadzwoniłam, i co ładnie Ci teraz mężu? 😀
Jaki z tego wniosek?
Ano żaden. Miałam zadanie do wykonania i je wykonałam. Być może powinnam teraz napisać, że warto przełamywać własne bariery, wychodzić ze strefy komfortu itd. Faktem jest, że im więcej doświadczeń, tym więcej umiejętności, pewności siebie i tym mniej strachu, ale ja nadal obstaję przy stanowisku, że warto tak urządzić sobie swoją pracę, żeby czuć się w niej komfortowo.
W swojej „karierze zawodowej” przerabiałam już naprawdę mnóstwo prac. Eliminując to, czego nie lubię, uwiłam sobie przytulne gniazdko w postaci Gabinetu od zaplecza. Ta praca satysfakcjonuje mnie w 200%. Pisanie, zgłębianie, analizowanie, komunikowanie się z Wami w sieci jest tym, co kocham. Owszem czasami gdzieś pojadę, przeprowadzę jakiś wykład, porozmawiam z ludźmi i to jest mega cenne, ale nie wpływa to w znaczącym stopniu na zmianę obranej przeze mnie ścieżki.
Ciebie również zachęcam do tego, żeby tak poukładać swoją pracę, żeby czuć się w niej w pełni komfortowo. Praca jest w końcu tylko jednym z elementów naszego życia. Warto wykorzystywać nadarzające się okazje, ale głębsze zmiany lepiej konsultować wyłącznie ze sobą.