Spotkało i mnie. Wprawdzie na krótko, ale w mojej głowie zrodziła się tak kosmiczna ilość pytań, na które długo szukałam odpowiedzi, że doszłam do wniosku, że muszę się z Wami tym doświadczeniem podzielić. Może dzięki temu, któraś z Was uniknie podobnych rozterek.
Jak to wszystko się zaczęło?
Wszystko zaczęło się od problemu z zatokami, który miewam w grudniu regularnie od 3 lat. Nie wiem, czy moje zatoki dysponują kalendarzem, ale biorąc pod uwagę zbieżność terminów, jest to całkiem możliwe. Nie mam żadnych bólów, kataru, nic znanego z reklam w tv. Po prostu nos przytyka mi się od spodu, w miejscu, w którym łączy się z gardłem. Tak sobie to funkcjonuje przez kilka dni i zwykle przechodzi. No, chyba że akurat jest grudzień – wtedy nie przechodzi i zaczynam kaszleć. Żadna magia – po prostu grawitacja. Z nosa spływa sobie niżej, drażni oskrzela i w tym momencie muszę iść do lekarza po antybiotyk, bo inaczej to bym sobie tak kasłała do kolejnego grudnia.
Nie inaczej było w tym roku, z tym że zatokom się coś pomieszało z terminami i zaczęły dokazywać już pod koniec listopada. „Szczęśliwie” się złożyło, że akurat wtedy (już drugi raz w ciągu miesiąca) musiałam się udać do chirurga na wycięcie pewnego paskudztwa. No nic, lata już nie, człowiek zaczyna się sypać…
Wspominam o szczęściu, bo dla zabezpieczenia mojej nowej dziury w ciele dostałam antybiotyk, który jest ordynowany również w problemach z górnymi drogami oddechowymi. Błędnie założyłam, że mogę mieć szczęście i rozwiąże się także i ten problem. Antybiotyk nie pomógł.
Pani doktor, ja nie chcę testu!
Na własnej skórze odczułam, dlaczego robimy coraz mniej testów, dlaczego jest coraz mniej skierowań. Jak tylko usłyszałam słowo „test”, z zaangażowaniem godnym wielkich spraw zaczęłam uskuteczniać argumentacyjną ofensywę, która miała przekonać panią doktor, żeby jednak mnie na ten test nie kierowała. Nie wyszło… 🙂
Gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości, nie odezwałabym się słowem, ale to, co mi się działo, wyglądało identycznie, jak moje wszystkie dotychczasowe, zdefiniowane już dawno problemy. Z „podejrzanych” objawów miałam jedynie kaszel. Żadnej gorączki, bólu gardła, utraty węchu, smaku, żadnych bólów mięśni. No naprawdę nic. Trwało to zresztą już ponad tydzień. Zawsze trwa długo i zawsze tylko kaszel.
Po tym, jak pani doktor powiedziała mi, że jej mama też miała tylko (podobny) kaszel i okazało się, że to covid, odpuściłam i grzecznie przyjęłam skierowanie. Teoretycznie przecież mogło być tak również w moim przypadku. Skoro lekarz po wysłuchaniu moich zastrzeżeń stwierdził, że test jest potrzebny, to nie będę z nim dyskutować – ja przecież lekarzem nie jestem.
Wracając do tego, że robimy coraz mniej testów. Jeśli czytasz mojego bloga regularnie, wiesz, że ja naprawdę mocno siedzę w temacie wirusa. Nie dlatego, że takie mam hobby, ale dlatego, że te wszystkie zawirowania mocno odbijają się na prowadzeniu firmy. Zdobywam dla Was informacje o nowych obostrzeniach, prognozach, opcjach pomocy. Jeśli mnie, świadomej zagrożeń, włączyło się „tylko nie test…” to naprawdę nie dziwi mnie, że coraz mniej ludzi się bada. Wszak to naprawdę mocno komplikuje życie, ale o tym w dalszej części.
I co teraz?
Czekając na to nieszczęsne skierowanie (a właściwie numerek), zaczęłam intensywnie szukać informacji na temat kwarantanny. Tak ogólnie to wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale jak człowiek sam znajdzie się w takiej sytuacji, to nagle pojawia się sporo konkretnych pytań, na które nie znałam odpowiedzi. Tym bardziej że co chwila coś się w tej materii zmienia.
Pierwsza, kluczowa informacja jest taka, że z momentem otrzymania „numerka”, który jest jakby właśnie skierowaniem na test, jestem na kwarantannie. Jeszcze niedawno kwarantanna obowiązywała dopiero od następnego dnia – teraz obowiązuje natychmiast. Stojąc w przychodni, byłam już więc na kwarantannie i mogłam jedynie dojechać do domu. Po dziecko do przedszkola pójść nie mogłam.
Na szczęście kwarantanna dla oczekujących na wynik testu nie obejmuje członków rodziny, więc moje dziecko nie musiało na kilka dni zamieszkać w przedszkolu, ale naprawdę mocno zastanawiałam się, co w takiej sytuacji miałaby zrobić samotna matka? Ja nie mam nikogo bliskiego w mieście, w którym mieszkam. Gdyby mój mąż również był na kwarantannie lub gdybym nie miała męża/partnera, to kto odebrałby dziecko z przedszkola?
Dodam jeszcze dla porządku, bo nie napisałam o tym wcześniej, że mój pierwszy kontakt z lekarzem był teleporadą. Myślałam, że dostanę e-receptę na antybiotyk (nawet zasugerowałam jaki, bo w moich grudniowych infekcjach przetestowałam już wiele i zazwyczaj działał drugi, trzeci z kolei – jak się później dowiedziałam, działały te przeznaczone do leczenia takich właśnie niespecyficznych problemów, które zwykle są przepisywane dopiero w drugiej kolejności), ale pani doktor chciała mnie osłuchać.
Pomyślałam ok, nie podejrzewa korony, więc zaprosiła mnie do przychodni. Mocno mnie zdziwiło skierowanie na test, bo w sumie skoro jestem w przychodni, to raczej nie zakwalifikowano mnie jako osoby z grupy ryzyka. Skoro nie, to po co test? Skoro test, to dlaczego tak na lajcie teraz siedzę sobie na krzesełku przy recepcji i czekam na skierowanie, zamiast być „ofoliowaną” w jakiejś izolatce? 🙂 Brzmi to dziwnie, ale wyjaśnieniem jest chyba to, że ryzyko było naprawdę znikome, a ten test był bardziej w ramach „dmuchania na zimne”, niż jakichś poważnych obaw.
Jadę na test… 38 kilometrów…
W moim (małym) mieście nie ma punktu pobrań. Najbliższe są w Zawierciu i w Jędrzejowie – podobna odległość – ok. 40 km. Wybrałam Zawiercie, bo lepiej je znam i wiedziałam, że punkt pobrań jest w dużym szpitalu. Miałam nadzieję, że to przyspieszy otrzymanie wyniku.
Wsiadłam w samochód i pojechałam, jednak nie mogłam się „opędzić” od myśli, co by było, gdybym nie miała samochodu, prawa jazdy lub gdybym czuła się na tyle źle, że nie byłabym w stanie jechać autem te 40 km? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Niby są jakieś karetki wymazowe, ale jakby taka karetka miała specjalnie do mnie jechać te 40 km z Zawiercia, to obawiam się, że trochę bym sobie na nią poczekała. Poza tym to serio bez sensu, żeby zajmować karetki takimi sprawami. Punktów pobrań powinno być więcej.
Pytałam w przychodni o te szybkie testy antygenowe, ale nie było możliwości zrobienia.
Dojechałam do punktu drive-thru, który w praktyce okazał się punktem walk-thru… Może ze względu na temperaturę? Podeszłam do oznaczonych drzwi, otworzyła mi pani-kosmitka 😉 Wzięła ode mnie ten numerek i dowód – ja stałam przed budynkiem. Pani wyszła, kazała mi odsłonić nos. Zdjęłam maseczkę, ale dostałam ochrzan, że tylko nos. Założyłam więc maseczkę i zsunęłam ją z nosa. Pani zaczęła mi miąchać tym patyczkiem – na tyle głęboko, że miałam wrażenie, że chce mnie połaskotać po mózgu 🙂 Nie było to przyjemne, ale do przeżycia. I tyle. Zanim zamknęła drzwi, zdążyłam tylko zapytać, gdzie mam szukać wyników. Powiedziała, że u lekarza POZ. Kiedy będą wyniki, już nie udało mi się dowiedzieć.
Formalności związane z kwarantanną
Wróciłam grzecznie do domu na swoją kwarantannę (można wyjść tylko na test). Żeby uniknąć wizyt policji, zainstalowałam sobie aplikację Kwarantanna domowa. Mimo mnóstwa negatywnych opinii i narzekań pod aplikacją w sklepie, u mnie instalacja przebiegła bardzo sprawnie. Wystarczyło podać numer telefonu, wpisać kod autoryzacyjny z sms-a, zgodzić się na przekazywanie lokalizacji i tyle. Dostałam pierwsze zadanie – zrobić sobie selfie. Ubolewając, że jestem bez makijażu, zrobiłam, wysłałam 🙂 Więcej zadań nie było.
Z tego, co wyczytałam, bywa różnie. Niektórzy mają jedno zadanie, inni co kilka godzin. Czy są inne zadania, czy tylko zrobienie sobie selfie? Nie natknęłam się nigdzie na takie informacje, a sama nie doświadczyłam. Jak wspominałam, miałam tylko to pierwsze zadanie, zaraz po instalacji aplikacji. Później jest podobno tak, że dostaje się powiadomienie (lub telefon) o konieczności zrobienia zadania i ma się 20 minut właśnie np. na zrobienie i przesłanie zdjęcia. Jeśli się tego nie zrobi, trzeba się liczyć z odwiedzinami policji.
Po lekturze wszystkich kwarantannowych poradników i dyskusji wiedziałam, że powinnam się zalogować na Internetowe Konto Pacjenta (jeśli nie wiesz, co to jest, wpisz w Google, a wyskoczą wszystkie informacje).
Można się tam zalogować przez profil zaufany, wykorzystując hasło lub swoje konto w banku. Ja to konto na IKP miałam już kiedyś aktywowane – są tam informacje o wizytach lekarskich, wypisanych receptach. Nie pamiętam już dokładnie, jak wyglądała rejestracja, ale jeśli ma się profil zaufany, to chyba też jest kwestia kilku kliknięć.
Po zalogowaniu się miałam na swoim koncie przypięty komunikat, że jestem na kwarantannie i trwa ona do 10.12.2020 (czyli 10 dni od skierowania na test). Dowiedziałam się, że na IKP pojawi się również mój wynik testu. Naszukałam się jak głupia jakiejś zakładki, w której mogłoby się to pojawić (jest ich sporo), ale ostatecznie okazało się, że wynik pojawia się tak jak komunikat o kwarantannie – jest przypięty na górze strony – nie sposób go przeoczyć.
Jeśli na IKP ma się podany swój numer telefonu, powinno przyjść powiadomienie sms, że wynik testu jest już dostępny. Mnie w ten sposób przychodzą również kody do wystawianych e-recept.
Po 3-4 godzinach od skierowania na test i po ok. godzinie od instalacji aplikacji zadzwonił do mnie automat z informacją, że jestem na kwarantannie. Nie czepiam się jednak zupełnie, bo jestem pozytywnie zaskoczona, że wszystko działało i to jeszcze dość sprawnie. Słuchając wszystkich historii o tym, że np. do kogoś sanepid zadzwonił 2 tygodnie po tym, jak miał pozytywny wynik, spodziewałam się, że będzie gorzej. Jest to chyba jednak wynik faktu, że w końcu powstał system informatyczny, który to wszystko obsługuje, co w stosunku do systemu: kartka i długopis w sanepidzie jest dużym przeskokiem.
W oczekiwaniu na wynik testu…
Byłam pewna, że test wyjdzie mi ujemny, ale wiadomo, jakieś tam ziarnko niepewności zostało zasiane. Mogłam przecież być np. bezobjawowa covid+ i dodatkowo mieć te swoje chore zatoki. Był więc lekki stresik.
Wyczytałam, że jeśli:
- będę mieć wynik ujemny – na drugi dzień po otrzymaniu wyniku zostanę zwolniona z kwarantanny,
- będę mieć wynik wątpliwy – powtórka testu,
- będę mieć wynik dodatni – kwarantanna zamieni się w 10 dni izolacji + dodatkowe dni, jeśli objawy nie ustąpią, a moja rodzina będzie mieć 10 dni (+ewentualnie te dodatkowe) + jeszcze 7 dni “bonusowej” kwarantanny – no bo przecież mogłam zarazić ich później.
Czyli wynik dodatni wiązałby się z co najmniej 10 dniami siedzenia w domu dla mnie, co najmniej 17 dniami siedzenia w domu dla męża i dziecka = co najmniej 17 dniami bez pracy, bez dostępu do sklepu itd. Niby oczywiste, ale jak staje się to realną perspektywą, to przeraża jakby bardziej.
U nas złożyło się jeszcze o tyle niefortunnie, że ja w związku z moimi problemami „chirurgicznymi” byłam już wyłączona „z użytku” sporo czasu. Mieliśmy też w związku z covidem 2,5 tygodnia przerwy od przedszkola – odgórnie zamknięte. Podsumowując, ostatnie 1,5 miesiąca, zamiast pracować, „próbowałam pracować”. Kolejne tygodnie z dodatkowymi utrudnieniami byłyby już mocno obciążające.
Młody oczywiście został w domu. Jak już wspomniałam, nie podejrzewałam się raczej o pozytywny wynik, ale nie chciałam robić nikomu niepotrzebnych problemów, gdyby jednak wyszedł pozytywny. Poza tym, gdyby syn poszedł do przedszkola i np. o 12:00 dostałabym pozytywny wynik, to nie miałby go kto z tego przedszkola odebrać, bo mąż byłby już na kwarantannie.
Co ciekawe, nadal nie wiem, jak dokładnie działa ta kwarantanna dla członków rodziny osoby z pozytywnym testem. Przepisy są takie, że po pozytywnym wyniku domowników jesteś na kwarantannie – to nie podlega dyskusji. W jakiś sposób jednak musisz „wpaść” do tego systemu – choćby po to, żeby np. mogła Cię skontrolować policja, żeby mieć papiery do pracy (choć ponoć wystarcza oświadczenie – nie jestem pewna) itd. Przecież to, że jesteś gdzieś zameldowana, nie oznacza automatycznie, że tam mieszkasz.
Teoretycznie po tym pozytywnym wyniku powinien zadzwonić sanepid i to właśnie im mówisz, z kim mieszkasz – kwarantanna domownika jest wtedy oficjalnie „wklepywana” do systemu. Konieczność poinformowania władz potwierdzałyby również formularze, które są dostępne na stronach rządowych. Są przy nich mniej więcej takie informacje: nie czekaj na sanepid, sama zgłoś swoich domowników do kwarantanny, szybciej załatwicie formalności.
Jednocześnie: zmieniono przepisy i jak wspominałam, teraz nie trzeba czekać na kontakt sanepidu. Domownicy są na kwarantannie z automatu po Twoim pozytywnym wyniku testu. Pytanie: czy ktoś poza nimi o tym wie? Czy to kwestia odpowiedzialności, czy jednak gdzieś jest jakiś system, który szybko informuje np. policje, że Ania ma pozytywny test, w związku z tym policja powinna sprawdzać teraz również, czy jej mąż i dziecko siedzą w domu? Jeśli nie, to ten przepis (do telefonu od sanepidu lub samodzielnego zgłoszenia) jest fikcyjny, a pozostanie w domu jest wyłącznie kwestią odpowiedzialności.
Kiedy wynik?
Pani doktor powiedziała mi, że wynik może być następnego dnia, albo za 3 dni, albo za 5 dni – nikt tego nie wie. Taka informacja zdecydowanie mi nie wystarczała.
Wieczorem wertowałam fora internetowe w poszukiwaniu informacji o czasie oczekiwania na wynik. W starszych postach pojawiały się odpowiedzi typu 3 dni, 5 dni, 7 dni. Są to jednak relacje z początku listopada, kiedy tych pozytywnych wyników i testów było znacznie więcej. Relacje z ostatnich dni wskazywały raczej na 24h, 48h. Miałam dużą nadzieję na wynik następnego dnia i powrót do normalności kolejnego.
Mam wynik!
Test zrobiłam we wtorek w okolicach godz. 12. Tuż przed 12 w środę dostałam sms-a, że mój wynik testu czeka na mnie w moim IKP.
Do starego komunikatu o kwarantannie faktycznie dołączył kolejny o teście – wynik negatywny. Kilka godzin później w komunikacie o kwarantannie zmieniła się data zakończenia kwarantanny z 10.12 na 2.12 – czyli zgodnie z zapowiedzią, z kwarantanny miałam być zwolniona na drugi dzień po otrzymaniu negatywnego wyniku testu.
Zadzwoniłam od razu do przychodni, żeby jeszcze tego samego dnia załatwić sobie ten nieszczęsny antybiotyk. Lekarka zadzwoniła do mnie w okolicy godz. 15. Dostałam kod do recepty.
W aplikacji nadal widniała informacja o kwarantannie do 10.12. Dopiero późnym wieczorem i tam wskoczył 2.12.
Teraz po kilku dniach już powoli zapominam o tej sprawie. Zasugerowany przeze mnie antybiotyk (ten, który pomógł rok temu) bardzo szybko zaczął działać – prawie już nie kaszlę.
Mimo że nic wielkiego się nie stało, to nie było przyjemne doświadczenie. Mocno starałam się być ostrożna, ale teraz będę się starać jeszcze bardziej, żeby zminimalizować ryzyko ewentualnej powtórki.